22.4.10

Ekshibicjonizm i autentyzm

Znalazłam właśnie wypowiedź, pod którą mogłabym się podpisać (w obecnym stanie świadomości):
"...ekshibicjonizm to też rodzaj gry, książka pisana w pierwszej osobie wcale nie musi mówić prawdy o autorze. ... Nie interesuje mnie prawda, tylko to jak na mnie działa przekaz i co on uruchamia. Zgodność z rzeczywistością jest sprawą drugorzędną. Pojęcia prawdy i prostoty są dla mnie mocno przereklamowane, toż to siostry grafomanii. Wolę maski i woale. Autentyzm wydobywany z kreacji".
Mówi Mariusz Treliński ("Tygodnik Powszechny", 25 kwietnia 2010).

9.4.10

Wolnica

Chodzę sobie po krakowskim Kazimierzu. Jestem lokalną odmianą flaneuse - spacerowiczką po krętych ulicach dawnej dzielnicy żydowskiej. Najczęściej chodzę z wózkiem. Patrzymy z małą Heleną jak dzielnica się zmienia, a zmiany zachodzą gwałtownie, i najczęściej według schematu najbardziej wulgarnej transformacji. Sklepy, które były tutaj jeszcze przed chwilą, ustępują miejsca innym sklepom, obliczonym na szybki zysk i często minimalną inwestycję. Na mojej ulicy niedawno powstały i za miesiąc-dwa zwinęły podwoje dwa sklepy z tanią odzieżą: „Imperium” i jeszcze "Odzież markowa za grosze". Pojawiły się rzecz jasna banki oraz sklepy z alkoholami „24 godziny”. Czyli zamiast przyjaznych sklepików znanych od lat (na szczęście dwa z nich istnieją jeszcze w mojej kamienicy), ulic, przejść, placyków, podwórek, może nieco chaotycznych i zaniedbanych, ale dobrze służących ludziom: mieszkańcom czy osobom przybyłym tutaj na chwilę, pojawiają się obiekty i przestrzenie powstałe odgórnie, dla komercyjnego interesu. Normalne, ale od czego są władze miasta jako reprezentacja interesu mieszkańców?

Tak zatem ulice Miodowa, Podbrzezie, Józefa, Bożego Ciała i pomniejsze, zostały całkowicie opanowane przez knajpy i przybytki dla turystów: galerie, pamiątki. Knajpy są miłym zjawiskiem, ale niekoniecznie tak wiele, niekoniecznie wchodzące w całą przestrzeń, dzielące ją z parkingami. Powstały przecież programy rewitalizacji dla Kazimierza. Będę naiwna, śledzę bowiem meandry polityki kulturalnej Krakowa, co nie daje złudzeń, że miasto stawia na długofalową politykę stawiania na kulturę. Dominują działania doraźne, nośne marketingowo.

Jednak będę programowo naiwna i powiem, że dziwi mnie fakt, że miasto nie zdecydowało się na długofalowy program wspierania lokalnych rzemieślników i małych sklepikarzy, żeby utrzymywali swoje zakłady i sklepy w dzielnicy, która z nich słynęła. Bez świadomego wsparcia, np. w ulgach czy dotacjach do czynszów, Kraków stanie się pustynią (której obszerne połacie możemy już oglądać w turystycznych miejscach: Rynek, jego okolice, Grodzka). Oczywiście, miasto powołuje się nieustannie na fakt, że „jesteśmy za biedni”, by stosować politykę kulturalną o odległych czasowo celach. Inwestowanie w kulturę nie wydaje się być jednak cechą wyłącznie bogatych społeczeństw. To raczej ci, co są na dorobku, inwestują w nią, by wspiąć się wyżej na drabinie rozwoju.

W ostatnim numerze „Architektury i Biznes” (04/2010) pojawił się tekst Aleksandry Jach, zawierający omówienie konkursu na zagospodarowanie Placu Wolnica. Od pewnego czasu dyskutuje się w Krakowie przyszłe funkcje i formę placów Starego Miasta i Kazimierza. Stare Miasto ma już bodajże wszystkie place wyremontowane bądź właśnie w remoncie. Plac Szczepański, mający stać się, wedle deklaracji Miasta, "secesyjnym salonem Krakowa", właśnie przeżywa przebudowę, która wyeliminuje z niego parking. Jak donosi "Gazeta Wyborcza", jeszcze przed końcem robót można jednak zobaczyć, że kruszą się nowo położone chińskie porfiry, wykorzystane na krawężniki. Jak pisze Aleksandra Jach, poglądy urzędników na nowe urządzenie placów sprowadzają się do wprowadzenie tam nowej nawierzchni i pomnika lub fontanny.

Co do Kazimierza, miasto zorganizowało m.in. konkurs na projekt nowego zagospodarowania Placu Nowego, teraz rozstrzygnięto projekt na kazimierski Rynek, jakim jest Wolnica. Miejsce to, mimo dużych rozmiarów, świeci pustkami. Jest otoczone parkingiem. Ludzie przechodzą tędy przecinając plac na ukos - z przystanku na Krakowskiej do Wawrzyńca i dalej - Starowiślnej. Biegnie tędy i szlak rowerowy, podążający ku Wiśle, ulicy Mostowej i budowanej właśnie kładce. Plac jest miejscem spokojnym, na nielicznych ławkach przesiadują tam przetrzebieni już miejscowi. Pojawiają się i rodziny z dziećmi, gdyż oferuje dość wygodny wybieg dla najmłodszych. Helena na przykład bardzo lubi gonić gołębie w cieniu Muzeum Etnograficznego albo też wokół rzeźby Bolesława Chromego. Oferuje jednak wciąż sporą niezagospodarowaną przestrzeń. Organizuje się tam cieszące się wielką popularnością targi zdrowej żywności wyprodukowanej w Małopolsce. Jednak położenie, sąsiedztwo i rozmiary Wolnicy każą myśleć o tym miejscu w kategoriach niewykorzystanego potencjału.

Konkurs na zagospodarowanie Placu Wolnica wygrało biuro Lewicki i Łatak. Zwycięski projekt jest prosty i efektowny. Zakłada pokrycie placu nawierzchnią drewnianą. Nawiązywać ma do średniowiecznych drewnianych bruków - "dylowiny". Miejsce ma być pokryte specjalnie zaimpregnowanymi balami, tak by mogły znieść trudy naszego klimatu. Jednak jako materiał ma zostać użyte egzotyczne drewno tekowe, co wzbudza wątpliwości, bo nie wiadomo jak ten surowiec zachowa w środkowoeuropejskich warunkach klimatycznych. Ponadto pojawiają się także pytania czy należy sprowadzać materiał z odległych krain, a nie wykorzystywać tego, co dostępne jest na miejscu.

Mimo zastrzeżeń projekt wydaje się obiecujący. Na drewnianych, "ciepłych" balach mogliby siadać lub kłaść się ludzie. Czego jednak w nim brakuje, to całościowego programu dla całego placu, z uwzględnieniem jego przyszłych funkcji, wynikających m.in. ze znajdujących się przy nim instytucji i innych miejsc. Niezintegrowane z placem pozostaje Muzeum Etnograficzne, jak pisze Ola Jach, główny „rozgrywający” tej przestrzeni, mieszczące się w dawnym kazimierskim ratuszu i mające ambicje, by wychodzić ze swymi aktywnościami również na zewnątrz. Już w zeszłym roku pojawiły się tam przedstawienia teatrów ulicznych, animowane przez teatry KTO i Mumerus. Brak wpisania pewnej wizji wykorzystania placu powoduje obawy, że po odnowie nadal nie będzie zatrzymywał ludzi, służąc głównie za przestrzeń tranzytową. Autorka postuluje zatem, by do konkursów na zagospodarowanie przestrzeni publicznej zapraszać nie tylko architektów, ale i projektantów krajobrazu i innych specjalistów.

Ten słuszny postulat zakłada bardziej odpowiedzialne i całościowe myślenie o przestrzeni miejskiej jako o złożonym organizmie, o tym, jak będą korzystać z niej ludzie, jak wykorzystać dodatkowe funkcje danego miejsca i jak je "przeprogramować". Do tej pory urzędnicy, ale i środowiska odpowiedzialne za kształtowanie wspomnianej przestrzeni myślą o niej jako o zbiorze fragmentów, place traktując jako rodzaj ozdoby.

7.4.10

Życiomalowanie

Dorota Lampart, Śmierć matki, ok. 1934, tempera na papierze, Muzeum Etnograficzne w Krakowie

Dorota Lampart, Sen, 1967, akwarela, tempera na papierze, Muzeum im. Orkana w Rabce-Zdroju


Była odmieńcem, słusznie zatem postępuje kuratorka wystawy – jak się okazuje, w ogóle pierwszej indywidualnej – podkreślając wagę jej osobowości, biografii, miejsca, w którym żyła. Grażyna Mosio mówi, że Dorota Lampart była osobowością skomplikowaną i nie da jej się zamknąć w figurze wiejskiej wariatki, nawiedzonej dewotki, lub – odwrotnie – świadomej własnej wartości, wykorzystującej zainteresowanie kolekcjonerów sztuką nieprofesjonalną artystki „naiwnej”.

Takich jak ona określa się mianem nieprzystosowanych, mówi, że „urodzili się w złym miejscu i czasie”, w pewnym sensie żałując ich zmarnowanej szansy i talentów. Określenie zawiera bowiem w sobie przekonanie, że gdyby żyła w innej rodzinie i środowisku, to jej talent miałby szansę rozkwitnąć, a ona sama zdobyłaby większe uznanie i tworzyła bez żadnych ograniczeń. Istnieje zatem pokusa, by wpisać ją we współczesną wersję Janka Muzykanta, lecz czy należy ulegać sentymentalnemu szantażowi w niej zawartemu? Nie wiadomo jak inaczej potoczyłyby się losy Doroty Lampart gdyby jej matka nie była góralką służącą w Krakowie, gdyby jej życiu towarzyszył ojciec, nie wiadomo, czy w rodzinie z lepszymi możliwościami, a przede wszystkim dostępem do edukacji, w ogóle poświęciłaby się tworzeniu i jaką ono by przybrało formę. Być może robiłaby coś zupełnie innego, może właśnie trudne warunki spowodowały, że malowała wizje świętych, za które była ceniona, ale i wyśmiewana. Hipotetyczne losy artystów – temat na pasjonującą wystawę? Książkę? Esej?

Nawet urodą się wybijała z otoczenia, pociągła twarz, drobne, regularne, wyraziste rysy (jak głosi legenda, jej matka była piękna). No i bieda wokół niej, ruina, do której doprowadzała kolejne domostwa. Była trudna w kontaktach, nieufna, wśród ludzi ze wsi wzbudzała politowanie, ale i zazdrość – bo dostaje pomoc „za nic”, bo przyjeżdżają do niej ludzie z miasta, bo przecież próżnuje nie zajmując się uprawą ziemi ani należycie obejściem. Miała świadomość własnej odmienności, nawiedzały ją sny, gadała ze świętymi. Pasała bydło po nocy, wszystko robiła na opak, unikała ludzi – i czekała na odmianę losu. Wierzyła, że zdarzy się cud i cudem powije bliźnięta, bo przed domem jej dziadków rosło drzewo o rozwidlonym pniu. Czuła się lepsza, a jednocześnie była niezaradna, uparta i wrażliwa. Ale znowu też nie działo się tak, że dawała się wykorzystać, że nie widziała jak ją naciągają i nie reagowała na to. Mimo, że wychowywali ją dziadkowie, że matka zachorowała psychicznie i młodo zmarła, nie musiałaby wcale żyć w biedzie i brudzie. Jej osobowość niełatwą, barwną i pełną sprzeczności starano się pokazać na krakowskiej wystawie.

Wystawę w Muzeum Etnograficznym otwiera seria zdjęć. Z jednej strony wielkie, panoramiczne ujęcie przysiółka Czarnotowa z porośniętymi trawą, kwiatami i ziołami łąkami na stokach, z grzbietami Beskidów w tle. Słoneczny dzień. Aż się słyszy jak muchy brzęczą. Z drugiej strony drzewo genealogiczne Doroty Lampart: seria zdjęć malarki, jej domu, przodków. Trudno o bardziej demonstracyjne przedstawienie zamysłu przyświecającego całości. O malarce, a szerzej – o sztuce nieprofesjonalnej – nie da się mówić bez uwzględnienia wszystkiego, co jej towarzyszy i tworzy jej tło. Bez tła okoliczności życiowych sztuka nie ujawniłaby swego bogactwa, bez niego można coś istotnego pominąć. W przypadku twórczości nieprofesjonalnej, mamy więc do czynienia nie tylko ze sztuką, ale i z życiem. Mamy przed sobą obie te sfery i one się splatają do tego stopnia, że stają się nierozłączne – jak wstążki w warkoczu. Nie da się zrozumieć jednego bez pojęcia drugiego. Sztuka i życie wzajemnie się potrzebują, ale i tłumaczą poprzez siebie, i jedno, i drugie pozostawione samo sobie pozostaje niepełne, wybrakowane. Nie tylko życie formuje i może deformuje sztukę, ale i sztuka egzystencję zmienia, nadaje jej nowego sensu, każe jednak płacić za o wysoką cenę: odmienności.

Ciekawie została zbudowana wystawa w Muzeum Etnograficznym. Stworzono ją jako wielogłos. Zatem nie tylko widzimy samą artystkę, ale też słyszymy jak mówi i śpiewa, obserwujemy ją w zaniedbanym otoczeniu, wśród zwierząt. Widzimy także kopie listów od rozmaitych osób do Doroty Lampart. Ale w tym świecie i tak główną rolę odgrywają obrazy. A na obrazach: święci i modlitwy, które sama tworzyła i kaligrafowała obok wizerunków. Duże postacie, najczęściej skrystalizowane w trwaniu, zatrzymane w kontemplacji, w modlitwie. Nawet na podstawie skromnego wyboru z tej wystawy można jasno zobaczyć, że Dorota Lampart sięgała do pierwszych źródeł sztuki. Zupełnie naturalnie sięgała bowiem do sacrum, świętych często widywała w snach, dostrzegała cudowne pod powłoką świata widzianego, szukała w sztuce pocieszenia. W jej obrazkach królują zieleń, kwiaty, wnętrza – a na ich tle święte osoby i kontemplujące ich obecność Dorota. Jak zauważa Agnieszka Sabor, sceny emanują pogodnym nastrojem, nie ma tu okrucieństwa i zła. Nawet śmierć matki, w obecności aniołów i diabła, odbywa się w atmosferze skupionego, radosnego oczekiwania. Wizje w wydaniu malarki nie mają w sobie nic z agresji, niewiele z odgrywania się. Wizje te pokazują raj na ziemi, a raczej przebóstwioną rzeczywistość. Więc śmierć matki, dalej – różne wersje nieba z hieratycznie pousadzanymi rzędami aniołów, świętych i zbawionych, z wynalezionym na jej własny użytek kolażem, i niesamowity sen z płaszczami i koronami, w którym symbolizowana postać Marii znajduje się pośrodku i jest największa. Cierpienie zawiera się tutaj np. w ocalałych z pożaru stacjach Drogi Krzyżowej, jednak nie jest wyeksponowane, wymaga skupienia i przeżycia obrazu.

W gruncie rzeczy niewielka, skromna właściwie wystawa w Muzeum Etnograficznym wywołuje wielkie bogactwo komentarzy – jak pokazywać i komentować tego rodzaju twórczość samorodną, skromną i w zasadzie trudną w odbiorze. Mimo, że w ulokowano ją w podziemiach, to dokonano wielce udanej próby przywołania świata artystki, świata rozświetlonego światłem nie tylko letniego słońca, ale towarzyszących jej całe życie nadziei i wiary. Wystawę przygotowana z dużym wyczuciem i wnikliwością. Widać po niej oddanie i zaangażowanie kuratorki względem bohaterki jej pracy. A to wcale nie jest częste – w naszych cynicznych czasach.


"Wyrwany skrawek nieba. Malarstwo Doroty Lampart", autorka wystawy: Grażyna Mosio, Muzeum Etnograficzne w Krakowie, 23 stycznia - 16 maja 2010.